Jakub Walicki

O. Marquard, wywiad „Spiegel Kultur” (2003)

2024-02-29Książki

Wywiad O. Marquarda dla Spiegel Kultur, 23.02.2003 przeprowadzony przez Elke Schmitter i Mathiasa Schreibera.

[Źródło: https://www.spiegel.de/kultur/wir-brauchen-viele-goetter-a-f9272c2b-0002-0001-0000-000026448590?context=issue].

Z języka niemieckiego przeł. J. Walicki.

Wywiad pt.: „Potrzebujemy wielu bogów.”


SPIEGEL: Panie Profesorze Marquard, publikuje Pan swoje eseje pod tytułem „Przyszłość potrzebuje korzeni”. Czy oznacza to – z pełnym szacunkiem dla Pana wieku i mądrości – tyle co „Jestem jeszcze potrzebny, proszę o mnie nie zapominać”?

Marquard: Oczywiście, to się w tym zawiera. Ale nie jestem filozoficznym misjonarzem, nie mam planów zbawienia świata […].

SPIEGEL: Odstawiając na bok Pana osobę, dlaczego przyszłość potrzebuje korzeni?

Marquard: Ponieważ ludzkie życie jest zbyt krótkie dla zbyt wielu zmian. Zwyczajnie nie mamy czasu, aby wszystkie lub nawet większość rzeczy uregulować na nowo. Nasza śmierć zawsze przychodzi szybciej niż większość zmian. Dlatego wolność do nowego jest ograniczona, musimy przeważnie żyć tradycyjnie – pozostaje jednak szansa, aby ponownie zrozumieć nasze korzenie i dzięki temu stać się wobec nich duchowo wolnymi […].

SPIEGEL: Z krótkości życia można wyciągnąć zupełnie odmienny wniosek: Życie jest tak krótkie, że nie mamy czasu na przeszłość.

Marquard: Ale przeszłość, która nas kształtuje, zawsze już istnieje – rodzina, język, instytucje, religia, państwo, święta, narodziny, oczekiwanie na śmierć – nie możemy przed nią uciec. Gdziekolwiek zaczynamy, to nigdy nie jest początek. Przed każdym człowiekiem byli już inni ludzie, w ich zwyczajach – tradycjach – wszyscy, którzy się rodzą, muszą się do nich odwołać, mówiąc im tak czy nie. Nowe, które szukamy, potrzebuje Starego, w przeciwnym razie nie będziemy mogli go nawet rozpoznać. Bez Starego nie możemy znieść Nowego, zwłaszcza dziś, gdy żyjemy w świecie przyspieszających zmian.

SPIEGEL: Niektórzy ludzie zmieniają się codziennie.

Marquard: Ponieważ ulegają staremu mitowi nowoczesności, który zdaje się żądać szybkiej zmiany wszystkiego i wszystkich – na wzór postępu technicznego. Ale istnieje pewna trudność: rosnące tempo przestarzałości. Im szybciej Najnowsze staje się Starocią, tym szybciej przestarzała staje się sama przestarzałość, a tym samym coraz szybciej Stare może stać się znowu Najnowsze. Szybka zmiana tworzy deficyty w swojskości. Dzieci, dla których rzeczywistość jest niezmiernie nowa i obca, noszą ze sobą swoją niezawodną rezerwę znajomego – swoje pluszowe misie. Mój pluszowy lew, którego kiedyś kupiłem w Polsce, jest moim misiem. Pluszowymi misiami dorosłych są na przykład także ich klasyki. Przez rok z Goethem. Przez studia z Habermasem. Przez literaturę współczesną z Reich-Ranickim.

SPIEGEL: Odstawiając literaturę na bok – dlaczego nie jest Pan zwolennikiem pluszowego misia Habermasa?

Marquard: Powiedziałem już, że potrzebujemy pluszowych misiów. Więc także jego. Frankfurckiej Szkole, którą reprezentuje, zwłaszcza „Dialektyce oświecenia” Maxa Horkheimera i Theodora W. Adorno oraz „Minimach Moralia” Adorno, zawdzięczam między innymi to, że udało mi się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku zdystansować od wtedy potężnego Martina Heideggera, który nadal jako emeryt kontrolował audytorium niczym tytan myśli.

SPIEGEL: Czy nie wystarczył do tego udział Heideggera w nazistowskiej polityce lat trzydziestych, gdy pełnił funkcję rektora w Freiburgu na wzór Führera?

Marquard: To zbrodnicza aberracja nazistowska skłoniła mnie w pierwszej kolejności do studiowania filozofii. Chciałem wiedzieć, dokąd to wszystko zmierza, jak można intelektualnie tego uniknąć, co zrobić, aby coś takiego nie wydarzyło się ponownie. Ale jeśli chodzi o Heideggera, dla studenta filozofii tamtych lat sytuacja była dwuznaczna: ojciec odradzał studiowanie u niego, matka zaś twierdziła, że tylko u niego naprawdę można się czegoś nauczyć.

SPIEGEL: Z tej opersji wydostała Pana radykalna krytyka ze strony Szkoły Frankfurckiej, na przykład krytyka autorytarnego charakteru Niemców. Ale później odciął się Pan również od frankfurczyków…

Marquard: Tak, w końcu uznałem, że ciągłe mówienie o 'opresyjności teraźniejszości’ jest przesadzone. Uważam, że ludzie są zbyt kruchymi istotami, aby móc sobie pozwolić na całkowite negowanie rzeczywistego życia, na ciągły luksus dumania o kryzysie. Wobec tej filozoficznej czujności wobec 'nie’ i jej stale rosnącej tendencji do narzekania, trzymam się wyważonego spojrzenia na to, co w nowoczesnym świecie nie jest kryzysem, ćwiczenia się w byciu zadowolonym z faktu, że życie jest krótkie i kolorowe; oraz że podział na racjonalny postęp, dzisiaj nazywany globalizacją, z jednej strony, i wiele różnych tradycji, z drugiej strony, nie może zostać zakwestionowany, lecz musi być tolerowany. I to w taki sposób, aby jedno kompensowało drugie. Tak to już widział Joachim Ritter, mój nauczyciel.

SPIEGEL: Oprócz tych ogólnych uwag, jakie są Pana szczegółowe zastrzeżenia wobec Habermasa?

Marquard: Po prawicowym odmówieniu obywatelskości – jakie miało miejsce za czasów nazistów – w Niemczech po 1968 roku nastąpiło lewicowe odmówienie obywatelskości. Opowiadam się za odmową tego odmówienia obywatelskości. W przypadku Habermasa krytykuję historyczno-filozoficzny monoteizm, tezę o absolutnej jedynkowej historii emancypacji, o totalnej historii poprawy świata, oraz ideał dyskursu, który dopuszcza różnorodność historii i opinii jedynie jako konstelację początkową. Celem dyskursu jest konsensus, jako końcowy punkt, w którym panuje tylko jedna opinia, tworząc totalnie uświadomione 'my’. To niszczy […] różnorodność opinii, historii, języków, obyczajów, kuchni, które jednak wzbogacają nasze małe, krótkie życie poprzez inne życia. Tkwi w tym także autorytarny zakaz sprzeciwu, przeczące mitom wzmacnianie władzy wyłącznie za pomocą rozumu, które nie uwzględnia faktu, że ludzie opowiadają historie, zamiast dojść do porozumienia. Ten dyskurs to zemsta solipsyzmu za jego wypędzenie. Nie, filozofia musi popierać rozmowę na fundamentalnym poziomie i ponownie pozwolić na opowiadanie historii.

SPIEGEL: To mówi „transcendentalny beletrysta”, który woli „wadliwe rozwiązanie” – oba sformułowania pochodzą od Pana – od ścisłego i mocnego uzasadniania życia jako całości poprzez zasadę i po prostu odmawia podjęcia ostatecznej, podstawowej decyzji, która mogłaby mu przysporzyć kłopotów – na przykład politycznych. Habermas nazwał kiedyś Pana myślenie 'filozofią beze mnie’.

Marquard: I odpowiedziałem mu, że to po prostu 'filozofia bez niego’. Nie, mówię jako sceptyk, który nieufnie podchodzi do każdego absolutnego tekstu, jedynego możliwego czytania świętej księgi – to była pierwsza nauka, jaką wyciągnąłem po 1945 roku z jedynkowej historii nazistów, podstawowa postawa przerażenia i rozczarowania – i który zamiast jednej regulowanej przez rozum wolności woli wiele wolności różnych interpretacji i wielu historii. Sceptyk rozmawia ze wszystkimi, etyk dyskursu ostatecznie tylko z równo myślącymi.

Moja główna teza, która sprzeciwia się także systemowej filozofii idealizmu niemieckiego, takiej jak Fichte, brzmi: Nie możemy czekać z życiem, dopóki nie otrzymamy pryncypialnego pozwolenia na jego rozpoczęcie i przeżywanie – bo śmierć jest szybsza. Za wcześnie umieramy na totalne usprawiedliwienia i zmiany, na absolutne skoki sprawcy, który autonomicznie dominuje w historii, czy to rewolucyjnej, czy reakcyjnej.

Proszę nie sądzić, że to przyzwolenie na niekompletność było dla mnie wygodne. Zwłaszcza po 1968 roku, w NRD tym bardziej, ale także na Zachodzie kraju, istniało upodobanie do marksizmu, na które również byłem podatny. Był to czas, gdy rewolucyjne marzenie o raju na ziemi było dominującym dyskursem nawet wśród filozofów, marzenie, które, jak pokazała historia, ostatecznie doprowadziło do ziemskiej tożsamości nieba i piekła.

SPIEGEL: Czy jest Pan konserwatywnym nudziarzem?

Marquard: Pojęcie nudziarza także wymaga przemyślenia. Mówię: Nie każda zmiana jest z zasady dobra. Ciężar dowodu nie spoczywa na istniejącym i przekazywanym, lecz na osobie dokonującej zmian. W tym sensie jestem konserwatystą. Jestem przeciwny ogólnemu oskarżeniu, że wszystko, co przekazywane, jest niemądre i dlatego musi być zmieniane. Jestem przeciwny ciągłemu rozbudzaniu potrzeby nadzwyczajności, co jest niemiecką przypadłością wynikającą z tego, że Niemcy długo musieli rezygnować z narodowej tożsamości i kompensować rzeczywiste zmiany poprzez absolutną filozofię. Rozczarowania z tego wynikające stale podsycają pragnienie niezwykłości. W przeciwieństwie do tego, ja odciążam samego siebie, najpierw zakładając rozsądność tego, co odziedziczone, do czasu udowodnienia przeciwnej tezy.

SPIEGEL: Czy to nie jest filozofia na dobre czasy – odpowiednia co najwyżej dla okresu tak względnego dobrobytu, jak obecne? Czy dzięki Pana filozofii kiedykolwiek wybuchłaby Rewolucja Francuska? Gdzie pozostaje sceptyk w skrajnie nieludzkich momentach dziejów?

Marquard: Sceptyk zakłada, że jego filozofia jest jedną z wielu. Nie twierdzi, że reprezentuje uniwersalną zasadę, która uratuje świat. Nie wykluczam, że inni są w pewnych dziedzinach lepsi niż ja, na przykład odważniejsi w zakresie zmian. Zawsze sprzeciwiłbym się niesprawiedliwościom, ale bez poszukiwania nowej zasady. Moje stanowisko w obronie obywatelskości oczywiście zakłada istnienie państwa obywatelskiego, które bez Rewolucji Francuskiej nie byłoby tym, czym jest. W ramach tego liberalnego państwa opowiadam się za równowagą między odnową a losem, przyspieszeniem a powolnością, globalizacją a tradycją. W ten sposób stawiałbym opór totalnej globalizacji i modernizacji.

SPIEGEL: Ktoś, kto twierdzi, że nie ma nic absolutnego, zawsze może przedstawić tylko coś tymczasowego. Dotyczy to także postawy sceptycyzmu.

Marquard: Tak, sceptycyzm to decyzja o prowizorycznym myśleniu. Jeśli doświadczenie nauczy czegoś innego, niech tak będzie. Ale do tego czasu…

SPIEGEL: … idźmy do kawiarni.

Marquard: To też nie byłoby złe. Ze względu na krótkość życia.

SPIEGEL: Czy sceptyk zostanie w kawiarni, gdy grozi wojna z Irakiem?

Marquard: Joachim Ritter przez pewien czas wykładał w Turcji. Powiedział, że sama modernizacja w stylu Atatürka nie wystarczy. Chodzi o równowagę między zachowaniem tradycji islamskich a modernizacją. To również dotyczy Iraku. Jednak nie zgadzam się z początkowym stanowiskiem naszego rządu – w żadnym wypadku wojna, nawet jeśli Organizacja Narodów Zjednoczonych ją zatwierdzi. To z góry wykluczające stanowisko, wyrażone jesienią, to natychmiastowe 'nie’, typowe dla pokolenia lat 60., które nie musiało mieć sumienia, ponieważ samo było sumieniem. Rozwiązanie teoretycznie pokojowe, wykluczające wojnę od samego początku i zawsze dążące do rozstrzygnięć wyłącznie politycznych, nie jest możliwe do utrzymania, gdy rzeczywiste zagrożenie wymaga samoobrony.

SPIEGEL: Jednak ta decyzja odciąża nas i chroni świat – powinna się Panu przecież podobać.

Marquard: I tak, i nie, ponieważ w tej błyskawicznej decyzji zabrakło poważnej rozmowy z tymi, którzy myślą inaczej. Nasz rząd od samego początku powinien był konsultować się z innymi Europejczykami i ONZ. A jeśli chodzi o większościową decyzję Rady Bezpieczeństwa, powinien postępować zupełnie pragmatycznie.

SPIEGEL: Gdzie w Pana równowadze między tradycją a nowoczesnością znajduje się religia?

Marquard: Stare pytanie: Jeśli Bóg istnieje, skąd bierze się zło? Jeszcze nie udzielono na nie odpowiedzi. Moja żona jest córką protestanckiego pastora. Ja jestem w połowie przechylony w stronę pogaństwa. Biorąc pod uwagę historię jej życia, po tak długim małżeństwie, logiczne jest, że chętnie chodzę z nią do kościoła w niedziele. Pomimo lub dzięki stale postępującemu Oświeceniu religia trwa i ma swoje prawo…

SPIEGEL: …jako jedna z wielu historii. Nazwał Pan siebie politeistą, czci Pan wielu bogów.

Marquard: Być może chrześcijańska religia jest w gruncie rzeczy politeistyczna. Proszę pomyśleć o Trójcy Świętej albo o wielości wyznań. Potrzebujemy wielu bogów, wielu mitów – historii, które sprzeciwiają się uniformizacji. Dlatego potrzebujemy kościołów, ale także dobrych powieści, muzeów, bibliotek. I filozofii.

SPIEGEL: Kiedyś zdefiniował Pan człowieka jako 'głównie do niczego’. Czy to pesymistyczne spojrzenie?

Marquard: Nie, to zachęta do szczęścia w ograniczeniach, ulga w obliczu wiecznego wysiłku, którym jest konieczność zaakceptowania siebie jako istoty skończonej wobec Absolutu, Całości i Ostateczności – do tego nie jesteśmy zdolni. Nie powinniśmy zawsze potępiać niedoskonałości, ale uważać ją za akceptowalną – tak długo, jak żyjemy.

SPIEGEL: Czy jest Pan największym lekkoduchem w niemieckiej filozofii?

Marquard: Z pewnością można tak powiedzieć. Ale trzeba też dodać, że ten lekkoduch był kiedyś ekspertem w dziedzinie filozofii systematycznej i został wybrany na prezesa Ogólnego Towarzystwa Filozoficznego […].

SPIEGEL: Gdyby Pan wiedział, że ma tylko jeden dzień życia, co by pan robił tego ostatniego dnia?

Marquard: Spałbym. Gdybym wiedział, że to ostatni dzień, prawdopodobnie by mi się to nie udało. Ale po prostu bardzo lubię spać.

SPIEGEL: Panie Profesorze Marquard, dziękujemy za tę rozmowę.