Jakub Walicki

Książki

Wywiad O. Marquarda dla „Alpha Forum”, 1998 (tłumaczenie z j. niemieckiego)

2024-04-25Książki

Wywiad z Odo Marquardem przeprowadzony przez Dorit Schatz dla programu Alpha Forum, rok 1998.

Odnośnik do oryginału do pobrania.

Schatz: Witam serdecznie wszystkie widzki i widzów w programie Alpha-Forum. Naszym gościem w telewizji edukacyjnej BR jest profesor Odo Marquard. Panie Profesorze, przez niemal 30 lat pełnił Pan funkcję profesora na Uniwersytecie im. Justusa von Liebiga w Gießen, gdzie prowadził Pan zajęcia z filozofii. Czy nie odczuwał Pan czasem, że Pana nauczanie nie nadąża za współczesnym życiem?

Marquard: Nie, absolutnie tego uczucia nie miałem. Wręcz przeciwnie: Nauczanie filozofii wzmacnia związek współczesnych nauk z teraźniejszym światem, z życiowym i egzystencjalnym otoczeniem człowieka. To jest zadanie filozofii, więc można powiedzieć, że im bardziej współczesny staje się świat, tym bardziej potrzebna staje się filozofia. Jej rolą jest między innymi nawiązywanie do współczesności.

Schatz: Tak, ale jakie konkretne efekty mogą mieć jeszcze dzisiaj filozoficzne rozważania?

Marquard: Tutaj również sprzeciwiłbym się temu „jeszcze”, ponieważ filozoficzne rozważania stale zyskują coraz większy wpływ. Wcześniej być może było bardziej oczywiste, że uczeni, nauczyciele szkół czy uniwersytetów, którzy nauczali filozofii, bezpośrednio oddziałują na życie intelektualne. Dzisiaj w nowoczesnym świecie może to być bardziej skomplikowane, ale filozofia staje się coraz bardziej istotna i musi stawać się coraz bardziej istotna. W przeciwnym razie faktycznie znalazłaby się ona w złej sytuacji.

Schatz: W naszym skupionym na technologii świecie to właśnie ginie, ponieważ pytanie o sens istnienia – a nim zajmuje się filozofia – właściwie już nie jest zadawane.

Marquard: Czy pytanie o sens jest jedynym zasadniczym pytaniem filozoficznym, nad tym można długo dyskutować. Słowo „sens” w tym wyrazistym znaczeniu jest bardzo nowoczesne i właściwie zastąpiło w filozofii słowo „szczęście”. Ale być może nie powinniśmy na tym skupiać uwagi. Filozofia ma wiele zadań, i być może będą tu przydatne kantowskie formuły: Co mogę wiedzieć? Co powinienem czynić? – to etyka – I na co mogę mieć nadzieję? Do tego dochodzi filozofia religii i filozofia dziejów. Warto również wskazać fakt, że filozofia w specyficzny sposób odnosi się do swojej własnej przeszłości, prowadząc badania nad historią filozofii. Zawsze pytają nas, dlaczego to robimy, dlaczego zajmujemy się starą literaturą. Pewnego razu do naszego instytutu przyszedł odpowiedzialny pan z administracji, który sprawdzał potrzeby przestrzenne. Zapytał nas: „Ile z tych starych książek możecie zarchiwizować, aby ich już nie oglądać? Przecież na pewno są stare!” – „Nie”, odpowiedzieliśmy, ponieważ kim są „ci starzy autorzy”? To Platon, Arystoteles itp. Jeśli to zarchiwizujemy i usuniemy z biblioteki, można by po prostu zamknąć cały ten dział. Bo fundamentalne pytania filozoficzne istniały już w tamtych czasach. Istnieje piękne sformułowanie, że cała historia filozofii to tylko przypisy do Platona, powiedział to kiedyś Whitehead. Ważne jest, aby filozofia miała świadomość swojej własnej przeszłości, aby właściwie rozjaśnić teraźniejszość. Filozofia musi więc być bardzo związana z przeszłością, aby być bardzo nowoczesną. Brzmi to paradoksalnie, ale tak właśnie jest.

Schatz: Nie słyszał Pan śpiewu w kołysce, że stanie się Pan jednym z najbardziej popularnych myślicieli w Republice Federalnej Niemiec. Gdyby Pan poszedł śladem tradycji swojego domu rodzinnego, najprawdopodobniej studiowałby Pan nauki przyrodnicze. Urodził się Pan 26 lutego 1928 roku w Słupsku na Pomorzu, a ta droga nie była Panu przeznaczona.

Marquard: Nie, zdecydowanie nie. Mój ojciec był naukowcem, zoologiem, a potem urzędnikiem ds. rybołówstwa. Właściwie należał do pokolenia monistów, które przestało być bojowo usposobione i stało się tolerancyjne, czyli do tradycji Haeckla. Jednak był równocześnie niezwykle tolerancyjny, podobnie jak moja matka. Z pewnością niepokojenie obserwowali te dziwne zajęcia swojego potomka, ale nie wyrażali sprzeciwu. Muszę powiedzieć, że bardzo im za to dziękuję.

Schatz: Jeszcze raz o Pana młodości: Nigdy Pan nie ukrywał, że miał Pan bardzo szczególną edukację w Trzeciej Rzeszy. Był Pan uczniem 'Szkoły im. Adolfa Hitlera’. Na pewno potrafi Pan lepiej wyjaśnić, co dokładnie to oznaczało.

Marquard: Faktycznie, przez pięć lat, od 1940 do 1945 roku, uczęszczałem do szkoły im. Adolfa Hitlera. Była to jedna z odmian narodowosocjalistycznych szkół selekcyjnych, podobnie jak 'Napole’. Ale w gruncie rzeczy, to było niemal to samo.

Schatz: To było wychowanie w duchu partii.

Marquard: Tak, w duchu nazistowskim. W przypadku 'Napoli’ bardziej w duchu państwa nazistowskiego, a w przypadku Adolf Hitler Schule bardziej w duchu partii i Hitlerjugend. W zasadzie jednak sprowadzało się to do tego samego. Tak, uczęszczałem do tej szkoły, i nie ukrywam tego: po prostu należy powiedzieć prawdę. Wcześniej zastanawiałem się, czy nie powinienem tego zbytnio podkreślać, bo ktoś mógłby pomyśleć, że jestem na to szczególnie uwrażliwiony lub w ogóle z tego dumny: Nie, tak nie jest. Ale to był oczywiście okres szkolny w bardzo ważnym okresie życia: między 12 a 17 rokiem życia.

Schatz: Tak, to kluczowy czas.

Marquard: Tak, okres formacyjny. Nie jestem z tego dumny, ale na pewno to mnie wpłynęło.

Schatz: Po wojnie, gdy zdał Pan sobie sprawę, jakim ideałom się Pan oddał, oskarżył Pan wtedy swojego ojca?

Marquard: Nie, nie oskarżałem mojego ojca. Warto zauważyć, że to nie moi rodzice wysłali mnie do tej szkoły. Do 'Szkoły im. Adolfa Hitlera’ dzieci nie można było po prostu wysłać, ponieważ były one wybierane i proponowane przez Hitlerjugend we współpracy ze szkołą. Wtedy moi rodzice mogliby powiedzieć nie. Jednak tego nie zrobili. To ewentualnie był moment, w którym…

Schatz: Czy może tam także wchodziły w grę jakieś względy materialne?

Marquard: Na pewno były to także powody finansowe, ponieważ w gruncie rzeczy tego rodzaju wychowanie w internacie oznaczało darmowe zakwaterowanie. A mój ojciec nie był zbyt zamożny. Jednocześnie na pewno obawiał się również pewnych niedogodności – ale żadne z nich nie były znaczące ani istotne.

Schatz: To mogły być negatywne konsekwencje zawodowe, gdyby się sprzeciwił.

Marquard: Tak, dotyczące kwestii zawodowych oraz interesów związanych z pracą: Kto decyduje o funkcjonowaniu portu rybackiego w Kołobrzegu? Kto wpływa na przemysł wędzenia śledzi? Bardziej państwo czy partia, itp. To mogło mieć na to wpływ. Ponadto moi rodzice uważali, że to dobra szkoła.

Schatz: Czy po wojnie musiał Pan zapłacić cenę za tę nagrodę, jaką to wówczas było, jeśli chodzi np. o przebieg szkolnej kariery?

Marquard: Mówienie o pokucie byłoby przesadzone. W marcu 1945 roku uzyskałem maturę, która została unieważniona.

Schatz: Była nieważna, ponieważ zdał ją Pan w tej szkole?

Marquard: Tak. W 1946 roku uczęszczałem na kurs przygotowujący do matury. W ramach tego kursu sprawdzono, czy jestem zdolny i ewentualnie również godny, by zdać maturę ponownie. Potwierdzono to, więc zdałem tam maturę. Następnie, zgodnie z ówczesnymi standardami – obowiązywał przecież numerus clausus – nie zostałem przyjęty nigdzie: ani w Marburgu, ani w Kilonii. Uniwersytety były przepełnione. Ale w Münster zostałem dopuszczony do studiów. Tam wymagano od mnie, tak samo jak od moich kolegów z roku, aby najpierw przejść przez „Semestr Schippa”. Chodziło po prostu o to, abyśmy wspólnie odbudowali zniszczone budynki. To jednak nie miało nic wspólnego z tą szkołą.

Schatz: Tak, wydaje się, że ogólnie wszyscy musieli pomagać. Ale jeśli mogę do tego wrócić: Czy po tym tzw. „notabitur” – tak nazywano to pod koniec wojny – nie zostaliście już wcieleni, ponieważ uczęszczałeś do tej szkoły? Czy nie zostałeś zwerbowany jako pomocnik w obronie przeciwlotniczej lub w czymś podobnym?

Marquard: Byłem pomocnikiem przeciwlotniczym, służyłem w obronie powietrznej, a potem wstąpiłem do Volkssturmu. Następnie dostałem się do niewoli: było to 8. lub 9. maja, i do ostatniej chwili nie było pewne, czy trafię do sowieckiej czy amerykańskiej niewoli. Miałem szczęście, że dostałem się do tej amerykańskiej.

Schatz: Dzięki temu też dość szybko wrócił Pan do domu. Gdzie właściwie Pan trafił, bo Słupsk był bardzo daleko?

Marquard: Zostałem zwolniony trzy miesiące później. Trzeba sobie wyobrazić, że w tym czasie miałem zaledwie siedemnaście lat. W sierpniu 1945 roku nie miałem nawet siedemnaście i pół roku. W pewnym sensie zostałem wysłany do domu jako osoba niepełnoletnia, jako dziecko. Wtedy to już Francuzi przejęli obóz w Dietz. Tak więc dość szybko wróciłem do domu. Ale „do domu” nie oznaczało już Pomorza Wschodniego.

Schatz: Chciałem właśnie zapytać: Gdzie był Pana dom?

Marquard: Nie udałem się do Słupska, ani do Ustki, ani do Kołobrzegu, gdzie mieszkali moi rodzice, tylko na Norderney.

Schatz: Na zupełnie drug kres.

Marquard: Tak, stało się tak po prostu dlatego, że moja ciotka była tam nauczycielką i wybudowała sobie domek. Tam spotkała się cała rodzina. Do sierpnia nie wiedziałem, czy moi rodzice jeszcze żyją. Ale to było wówczas całkowicie normalne losy. To również nie miało już nic wspólnego z tą szkołą.

Schatz: Ale może jednak miało. Jak to wyglądało, gdy zrozumiał Pan, że w Trzeciej Rzeszy został Pan skierowany na te fałszywe ideologicznie tory? Czy to sprawiło, że stał się Pan sceptykiem, za którego jest obecnie uważany?

Marquard: Odpowiedź brzmi po prostu tak. Na tym polega mój sceptycyzm wobec filozofii, i to jest ciągła samocharakterystyka, którą nadaję swojej filozofii. Ponieważ uważam, że wejście na tę drogę i wybór tej drogi, są – o ile można to samemu ocenić – bezpośrednią konsekwencją tego [tych dawnych doświadczeń – JW]. W pewnym sensie uciekło się od złudzenia, a reakcją na to jest wątpliwość. A jeśli czyni się wątpliwość w filozofii swoją pozycją, to jest się sceptykiem.

Schatz: Jednakże od Pana pochodzi również teza, że wszystko w życiu jest przypadkowe. Czy źle zrozumiałem „Apologię przypadkowości”, którą Pan napisał: Czy to wszystko było dla Pana tylko zbiegiem okoliczności?

Marquard: Powiedziałbym, że wiele rzeczy w życiu jest przypadkiem: przytrafiają się nam – w tym sensie, że w pewnym stopniu nie planowaliśmy tego, i że nasze życie nie składa się głównie z zaplanowanych działań. Nasze życie składa się również z zaplanowanych działań, oczywiście, ale nie jest ono głównie oparte na zaplanowanych działaniach. Zamiast tego jest tak, że zawsze jesteśmy bardziej efektem przypadków niż naszego wyboru. Chcę przez to powiedzieć, że nasza historyczna normalność polega na przeżywaniu życia przez przypadki. Na przykład: Jeśli spojrzymy na autocharakterystykę naukowców – nie tylko filozofów, ponieważ w ich przypadku może to być szczególnie widoczne, ale ogólnie naukowców – to zawsze w jakimś momencie i w jakiś sposób pojawiają się czyjeś imiona: „Ten czy tamten szczególnie mnie zainspirował”. W moim przypadku w Münster był to mój nauczyciel Joachim Ritter, który mnie w pewnym sensie zachwycił filozofią. Chodziłem na jego wykłady, ponieważ interesowałem się sztuką – początkowo chciałem zostać architektem.

Schatz: Studiował Pan także historię sztuki?

Marquard: Tak, studiowałem historię sztuki – i germanistykę, ponieważ było tam także trochę realizmu w ocenie szans zawodowych.

Schatz: Ale przecież studiował Pan również teologię katolicką i ewangelicką.

Marquard: W zasadzie powiedziałbym, że jestem ewangelikiem. To również [wynik – JW] jednego z przypadkowych zdarzeń: Młodzi studenci filozofii, którzy zasiadali w tamtym pokoju, w którym w 1947 było seminarium filozoficzne w Münster, prowadząc dyskusje, byli w dużej mierze silnie ukształtowani teologicznie. Na przykład mój kolega Robert Spaemann był mocno ukształtowany przez teologię katolicką, a Hermann Lübbe skłaniał się w stronę teologii ewangelickiej. Ja sam byłem tam raczej jak „światowe dziecko pośrodku”. Jednak gdy ktoś zaczął dyskutować w tym pokoju, wszyscy się włączali – nie dało się inaczej. Rozmawiano o tym, że Hermann Volk jako katolicki teolog systematyczny na wykładzie powiedział to i owo. A Carl-Heinz Ratschow, ewangelicki teolog systematyczny, powiedział co innego. Dyskutowano, kto miał rację. Wtedy moi koledzy wpadli na pomysł: „Dlaczego mielibyśmy ciągle opierać się na opowieściach innych kolegów, posłuchajmy ich bezpośrednio!” I po prostu poszedłem za nimi. W ten sposób po raz pierwszy zetknąłem się z teologią i zdałem sobie sprawę, że to interesujące pole i że filozof, jeśli chce formułować swoje problemy nie tylko częściowo, ale w miarę kompletnie, musi również coś o tym wiedzieć. W pewnym momencie pojawiła się wątpliwość: „O mój Boże, studiowanie historii sztuki jako trzeciego przedmiotu nie ma żadnej wartości zawodowej!” Szukałem trzeciego przedmiotu przez długi czas, ale bez skutku. Pewnego dnia przyjaciel powiedział mi jednak: „Ale powiedz mi, przecież już od dawna studiujesz trzeci przedmiot, czyli teologię”. Wtedy przyznałem: „Masz całkowitą rację.” Znowu miałem przed sobą nierentowny przedmiot, ale miałem też trzeci przedmiot. Początkowo była to oczywiście teologia ewangelicka, ale potem obroniłem doktorat we Freiburgu, gdzie był tylko wydział teologii katolickiej: tam zdałem egzamin w trzecim przedmiocie z fundamentów teologii katolickiej.

Schatz: Pana życiowa droga nieco później skręciła. Obronił Pan doktorat we Freiburgu, ale… Jeśli chce Pan opowiedzieć to sam…

Marquard: To także miało przypadkową przyczynę: Mój nauczyciel, Joachim Ritter, otrzymał propozycję pracy na Uniwersytecie w Stambule.

Schatz: Coś takiego było wtedy bardzo nietypowe, prawda?

Marquard: Nie, ale ta historia też ma dłuższe korzenie. Oczywiście była tylko jedna katedra w Stambule, która była dostępny dla niemieckich filozofów. Ritter powiedział: „To jest tak ciekawa sprawa, że na pewno to zrobię – ale tylko przez trzy lata.” Ale to akurat były trzy lata, w których miałem planować obronę doktoratu. Powiedział mi jednak, że nie można na to czekać trzy lata, i że być może Max Müller we Freiburgu będzie na tyle uprzejmy, aby mnie prowadzić. A Max Müller był bardzo uprzejmy. Był naprawdę hojny, bo wiedział, że nie jestem osobą, która w rzeczywistości reprezentuje jego filozofię, filozofię Müllera. Byłem raczej jajem kukułczym, które wysiedział – i zrobił to w bardzo uprzejmy sposób. Więc muszę być mu naprawdę bardzo wdzięczny.

Schatz: Ale wiedział przecież, że pochodzi Pan od Joachima Rittera, więc wiedział także, z jakiej tradycji filozoficznej Pan pochodzi.

Marquard: On to wiedział, dlatego też wiedział, skąd pochodzą te inne formy filozofowania u mnie.

Schatz: Sposób filozofowania u Joachima Rittera był w tamtym czasie prawdopodobnie bardzo liberalny, jeśli dobrze zrozumiałem.

Marquard: Joachim Ritter był w zasadzie uczniem Cassirera, więc był związany z późnym neokantyzmem. Jednak w latach dwudziestych był również marksistą. Z tej pozycji przeszedł do bardziej liberalnego heglizmu i arystotelizmu, można by rzec. Czar szkoły Joachima Rittera tkwił w tym, że był on naprawdę liberalny i pozwalał ludziom robić to, co chcieli. Istniały tylko trzy warunki, które musiały być spełnione: Po pierwsze, istniał wymóg wysokiej jakości pracy, co oznaczało, że nie było łatwo. Drugi warunek polegał na poważnym traktowaniu współstudentów. Oznaczało to, że przyjaciół, którymi wkrótce stali się inni studenci, traktowano poważnie – ale i tak by się to robiło. Trzeci warunek polegał na poważnym traktowaniu obowiązków instytucjonalnych. Kiedy zostaliśmy asystentami, mieliśmy nie tylko prawo do dość swobodnego zarządzania czasem, ale także obowiązek podjęcia pewnych działań, czyli rzeczywiście poważnego traktowania normalnych obowiązków asystenckich, takich jak opieka nad biblioteką.

Schatz: Akcentuje to Pan w taki sposób, jakby nie w każdym przypadku to było prawdą.

Marquard: Nie, to po prostu moje wspomnienia z czasów uniwersytetu, takiego, jaki był wtedy. Może ciężko sobie to wyobrazić, patrząc na mnie teraz, ale nadal należę do tych, którzy wygłaszali swoje inauguracyjne wykłady w togach: zarówno jako prywatny docent, jak i jako profesor zwyczajny.

Schatz: To właśnie przywodzi nas do sedna sprawy. Habilitował się Pan w 1963 roku w Münsterze.

Marquard: Dokładnie, w Münster u Rittera.

Schatz: Następnie został Pan prywatnym docentem. To było Pana wielkie marzenie.

Marquard: Tak, nawet nie mogłem sobie wyobrazić innego rozwiązania. Co może robić filozof? Bycie prywatnym docentem było jedyną opcją, która przynajmniej obiecywała jakieś małe źródło dochodu, pensję: tyle co zarabiał asystent, plus 50 marek dodatku standesowego, tak to się wówczas nazywało.

Schatz: To w tamtych czasach nie było zbyt dużo pieniędzy.

Marquard: To nie było zbyt wiele pieniędzy – to było mało pieniędzy, można by powiedzieć wprost. Ale to i tak było lepsze od obecnego statusu prywatnych docentów, ponieważ dzisiaj prywatny docent faktycznie nie dostaje niczego.

Schatz: Ale przecież niezbyt długo był Pan prywatnym docentem, szybko został Pan profesorem zwyczajnym.

Marquard: Zostałem bardzo szybko 'przyłapany’, czyli powołany. Po prostu miałem szczęście, trzeba to przyznać.

Schatz: W tym przypadku nie było to kwestią przypadku?

Marquard: Jednak tak, ponieważ było to także kwestią przypadku: W tamtych czasach nie było jeszcze tak, że aplikowano na konkretne stanowiska, to zaczęło się dopiero później. Trzeba było w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę jako obiecujący kandydat – można by tak powiedzieć. Ale oczywiście nie byłem jedynym: Wtedy w Gießen zaczęli z 50 kandydatami – to odpowiada mniej więcej dzisiejszej liczbie aplikacji na jedno stanowisko. Po prostu tam pozostałem, i powiedziałbym, że to szczęście.

Schatz: To szczęście, ale też umiejętność. Bo przecież, jak sądzę, wcześniej coś tam również ustalano.

Marquard: Istnieje piękny wiersz Goethego z „Fausta II”, jeśli się nie mylę: „Jak zasługa i szczęście się splatają / to nigdy nie wpadnie głupcom do głowy / gdyby mieli Kamień Filozoficzny / mądrym brakowałby kamienia.” To po prostu oznacza: Kto ma szczęście, ale nie nauczył się korzystać ze szczęścia, straci to szczęście.

Schatz: W swojej habilitacji połączył Pan transcendentalny idealizm, romantyczną filozofię przyrody i psychoanalizę. Czy to nie jest trochę za dużo, czy może tam nie ma zbyt wiele z Pana przeszłości?

Marquard: Faktycznie, włożyłem wiele rzeczy do mojej pracy, ponieważ moja teza polegała na tym, że psychoanaliza jest częściowo zdezaktualizowanym niemieckim idealizmem. Jednak moja własna przeszłość to inna sprawa. Kiedy pojawia się temat psychoanalizy i pada słowo 'przeszłość’, może być Pan zainteresowany, kiedy przeszedłem swoją własną analizę. Zazwyczaj odpowiadam, że jestem w takiej samej sytuacji jak Jürgen Habermas, który opisał to w swojej książce „Poznanie i interes”: „Nigdy nie przeszedłem analizy” – i ja też nie. Mój komentarz zawsze jest taki: Życie i tak wydawało mi się wystarczająco trudne. Często czytałem Freuda i często zastanawiałem się nad tym, jak teoria freudowska wpisuje się w tradycję filozoficzną. Nie twierdzę, że należy ona do niej wyłącznie, ale zastanawiałem się, jak włączyć ją do tej tradycji. Niemniej jednak nigdy nie przeszedłem analizy.

Schatz: Ale czy w tym wszystkim nie było może również trochę autoanalizy?

Marquard: W tym procesie była obecna refleksja, i możliwe, że na początku było tam sporo tego, co zawsze wydaje mi się nieco problematyczne w psychoanalizie. Jednak nie mam zamiaru negatywnie oceniać psychoanalizy: Wierzę, że w pewnych sytuacjach zdrowotnych jest niezbędna, jest to konieczne. Miałem jednak szczęście, że nigdy nie znalazłem się w takich sytuacjach, przynajmniej nie w poważnych. Niemniej jednak istnieje silna tendencja w psychoanalizie do skupiania się na sobie. Jednak czy zawsze jest to korzystne, ośmielam się wątpić. Nie uważam, że zwiększona samoświadomość zawsze przynosi pozytywne efekty. Nie mówię, że nigdy nie przynosi, ponieważ w przeciwnym razie musiałbym w pewnym stopniu krytykować również filozofię. Jednakże to wzmożone skupienie na sobie często jest bardziej obciążające niż pomocne.

Schatz: …dla osoby, która to przechodzi. Od 1965 roku był Pan profesorem zwyczajnym, i właśnie wtedy zaczęło się na niemieckich uniwersytetach to: „Pod szatami kryje się stęchlizna tysięcy lat”, itd.

Marquard: Tak, istnieje piękne powiedzenie mojego kolegi germanisty, który jest prawie w tym samym wieku co ja, Petera Pütza: „Jakimi bylibyśmy profesorami, gdyby nam pozwolono!” Mieliśmy oczywiście najlepsze zamiary, jeśli chodzi o naszych asystentów: chcieliśmy być jeszcze bardziej otwarci. Ale jak już wspomniałem, moje wspomnienia z uniwersytetu profesorskiego [Ordinarienuniversität – JW] to wspomnienia z liberalnego uniwersytetu – a nie było tak wszędzie. Jednak w Münster było inaczej, tak samo jak w Freiburgu u Maxa Müllera. W Münster warto szczególnie wspomnieć o Joachimie Ritterze. Ale we Frankfurcie niekoniecznie tak było. Jürgen Habermas, który pracował u Adorno i Horkheimera, musiał emigrować z Marburga do Abendrotha, aby tam uzyskać habilitację. Oczywiście, przez to miał on bardziej pesymistyczne spojrzenie na uniwersytet profesorski niż ja. To również wpłynęło na jego teorię uniwersytetu oraz propozycje reform – zrozumiałe, jak sądzę. Moje wyobrażenia jednak były inne. Warto jednak zaznaczyć, że początkowo byłem również sympatykiem ruchu lat sześćdziesiątych. Jednak tylko początkowo.

Schatz: Początkowo tak, ale potem jednak przeciwstawiał się Pan tej sytuacji.

Marquard: Im bardziej to się nasilało w latach 1967/1968, tym bardziej wszystko wydawało mi się w jakimś stopniu znajome – jeśli mogę to tak jasno wyrazić. Istniało tam wiele podobieństw: teach-ins i sit-ins miały wiele wspólnego z wieczorami szkoleniowymi NSDAP – ogólnie rzecz biorąc. Nie chciałbym kwestionować dobrych intencji tych, którzy byli zwolennikami tego ruchu – podobnie jak początkowo było w moim przypadku. Początkowo także byłem jego sympatykiem. Jednak istnieje pytanie, które mnie zastanawia, choć jeszcze nie jestem w stanie na nie odpowiedzieć badawczo: Myśli się wiele o kontynuacjach między okresem narodowego socjalizmu a Republiką Federalną Niemiec, ale nie ma jeszcze, moim zdaniem, niczego na temat ciągłości między […] liderami Hitlerjugend a młodą generacją profesorów uniwersyteckich z lat sześćdziesiątych. Nad tym właściwie należałoby się zastanowić.

Schatz: Chce pan przez to powiedzieć, że to była kontynuacja rzeczy, której ojcowie tej generacji nie dokonali, mianowicie protest przeciwko reżimowi nazistowskiemu?

Marquard: Nie, ale powiedziałbym, że to, co pan mówi, z pewnością w dużej mierze jest prawdą. Jest to jednak także oficjalna legenda i ideologia ruchu lat sześćdziesiątych: 'My dokonaliśmy buntu, stawialiśmy opór, czego pokolenie naszych rodziców nie dokonało.’ Sam używam tu terminu, który jest inspirowany Freudem: Freud używa terminu 'późniejszego posłuszeństwa’, który jest ważny dla jego teorii sumienia. Dlatego powiedziałem, że to, co miało miejsce w 1968 roku, nie jest późniejszym posłuszeństwem, ale późniejszym nieposłuszeństwem. Tam próbowano tak naprawdę nadrobić bunt, który nie został podjęty przeciwko nazistom i nazistowskiemu reżimowi, przeciwko nie-dyktaturze. W ten sposób, z pewnego przymusu systemowego, tej nie-dyktaturze, czyli demokratycznej Republice Federalnej, przypisywano cechy faszyzmu. W ten sposób, według mojej interpretacji, ruch lat sześćdziesiątych nie był przede wszystkim ruchem uwalniającym od represji, ale raczej represyjnym ruchem: Wypierał on sukcesy Republiki Federalnej – która właśnie nie była nieudaną rewolucją, lecz udaną demokracją.

Schatz: Ale te wypowiedzi zawsze przynoszą Panu przydomek konserwatywnego profesora.

Marquard: Tak, z czasem mówiono: „No cóż, ten facet nie działa zbyt dobrze, nie podąża ścieżką lewicową, nie jest marksistą, ani neomarksistą, itp”. W miarę upływu czasu coraz częściej mówiłem: „Tak, rzeczywiście nie jestem” – i jest ku temu dobry powód. Dlaczego nie można być konserwatystą? Właściwie trzeba nim być, jeśli rozumie się słowo „konserwatywny” tak, jak jest ono rozumiane w medycynie: Gdy lekarz ma wykonać operację, najpierw pyta, mając ku temu powód: „Czy musimy przeprowadzić operację, czy też możemy zastosować podejście konserwatywne?” To znaczy, być może wystarczy zachować narząd ciała – czy to jelito, czy ramię – na miejscu, bez potrzeby wycinania. A nawet jeśli trzeba coś wyciąć, należy jednocześnie zastosować podejście konserwatywne: Bo nie da się wyciąć z człowieka całego człowieka. To właśnie oznacza, że coś musi być zachowane – bez tego się nie obejdzie. Nawet i zwłaszcza w przypadku postawy oświecenia i emancypacji, którą z pewnością popieram, należy konserwować osiągnięte kroki emancypacyjne i oświecenia, chronić je i stabilizować, bo w przeciwnym razie szybko znikną.

Schatz: No cóż, trochę drwił Pan z etykiety, która panowała na uniwersytetach. Przytoczył Pan ten przykład: Pyta się „Czy pozwoli Pan?”, gdy chce się zająć miejsce lub do kogoś dołączyć, a potem pada odpowiedź: „Ja na nic nie pozwalam!”. Użył pan tego przykładu jako symbolu tamtych czasów. Czy takie drobne gesty również Pana irytowały? Ale może „irytować” to tu złe słowo.

Marquard: W zasadzie mniej mnie to irytowało. To, na co zwraca Pan uwagę, to fakt, że wszystko i każdy był pod presją legitymizacji: każdy musiał się usprawiedliwiać. I właśnie dlatego przytoczyłem ten przykład, gdy ktoś chce być uprzejmy i zapytać „Czy pozwolisz, Marquard?”, a w odpowiedzi dostaje: „Tutaj niczego się nie pozwala!” Nic nie mogło być uznane bez legitymizacji: „Więc się usprawiedliw, na jakiej podstawie jesteś Marquardem, a nie kimś innym, i jakie masz prawo być Marquardem i nikim więcej?” – być może jest się wtedy znacznie bliżej tyranii niż pozycji, o które chciało się walczyć. Nie, jeśli chodzi o drobiazgi, z pewnością zdarzały się rzeczy, które nie były miłe, ale nie można powiedzieć, żeby naprawdę mnie one zbyt dokuczliwie drażniły. Sam byłem kimś, kto był bardzo swobodny w formach. Być może było to związane z tym, że w domu zawsze byłem bardzo nieporządny. Zawsze miałem trudności z doprowadzeniem swoich ubrań do porządku. Pamiętam małą sesję „Koła Czytelniczego”, jak to wtedy nazwaliśmy, którą mieliśmy u Joachima Rittera, w przeddzień mojej habilitacji: Miałem w głowie myśl, że mogę się jeszcze ostatni raz pojawić w tak zwanym ubraniu typu rabus. Joachim Ritter uznał jednak, że musi mnie zapytać, czy wiem, że następnego dnia muszę się pojawić w czarnym garniturze. Oczywiście powiedziałem mu, oczywiście że o tym wiem. Bardzo się ucieszyłem, gdy wszyscy nosili się bardzo swobodnie w trampkach i właśnie w ubraniach typu rabus – także ja to robiłem. Zaszło to tak daleko, że jeden z moich kolegów, profesor, który habilitował się w germanistyce, na habilitację przyszedł w czarnym garniturze i srebrnym krawacie. To naprawdę wywołało ogromne poruszenie. Uważałem to za bardzo odważne, to był Ulrich Karthaus – warto wspomnieć jego nazwisko, bo wtedy wymagało to odwagi. Ale jak już powiedziałem, sam byłem raczej swobodny w obyciu. Zaczęło mnie jednak drażnić, gdy egzaminatorzy i egzaminowani zaczęli mówić do siebie na „ty” podczas egzaminów. Ale dlaczego to mnie właściwie drażniło?

Schatz: Ponieważ znikał autorytet?

Marquard: Ach, to właściwie nie o to chodziło. Raczej zanikał kawałek instytucjonalnej obiektywności. To mnie drażniło, podobnie jak zawsze drażniła mnie utrata szacunku dla instytucji. Gdy na zajęciach dydaktycznych najpierw dyskutowano na temat wyboru tematu, zazwyczaj cierpieli ci, którzy się nie wypowiadali – a nie profesor. Poza tym nie należę do osób, które boją się wypowiadać, więc częściowo to mnie również rozbawiło.

Schatz: Oczywiście, przebijały się z Pańskiej strony niezwykle trafne wypowiedzi na ten temat. Teraz, gdy ruch lat sześćdziesiątych znowu nabiera mocy, te cytaty są coraz częściej przypominane i wciąż można je przeczytać.

Marquard: Właściwie stale obchodzą Państwo jubileusze, czyż nie? W 1988 roku obchodziliście dwudziestą rocznicę: Wiele osób związanych z ruchem lat sześćdziesiątych już wtedy napisało swoje autobiografie. Przypominam sobie ciekawą i przyjemną dyskusję, w której jeden z moich kolegów – pochodzący z Frankfurtu – tłumaczył nam i słuchaczom, że przed 1968 rokiem nie wolno było czytać Marksa i Freuda na uniwersytetach. Odpowiedziałem mu wtedy: „Wiesz, jeśli to by było prawdą, twój nauczyciel, Jürgen Habermas, w ogóle by nie istniał, bo kiedy przeczytał Marksa? Oczywiście przed 1968 rokiem. A kiedy przeczytał Freuda? To także było przed 1968 rokiem”. Ja również zajmowałem się Freudem przed 1968 rokiem, dokładnie w 1963 roku napisałem pracę habilitacyjną na ten temat – przed fakultetem, który niewątpliwie był fakultetem profesorskim.

Schatz: Muszę zapytać, Panie Profesorze: Czy Pana syn jest [wychowany – JW] w duchu lat sześćdziesiątych, czy raczej podąża w kierunku Pana obywatelskich zainteresowań?

Marquard: On jest młodszy, urodził się w 1960 roku, więc w 1968 miał dopiero osiem lat. Wówczas problemem było to, jak następne pokolenie będzie się dogadywać ze swoimi nauczycielami. W pewnym sensie to był problem.

Schatz: O to mi chodziło, miałem na myśli te wpływy pokolenia lat sześćdziesiątych.

Marquard: Między moim synem a mną nie było sporu porównywalnego do tego, który miał miejsce w latach sześćdziesiątych. Muszę jednak dodać, że głównie z powodu lenistwa ojca ewentualne napięcia rozstrzygane były przede wszystkim z moją żoną. Trochę się wówczas wycofałem. Ponadto mój syn nigdy nie zainteresował się filozofią jako taką. Od samego początku nie było to dla niego. Wydaje mi się, że uczęszczał na wykład filozoficzny u jednego z moich kolegów – uważałem, że to, czym zajmował się ten kolega, czyli ewolucyjna teoria poznania, było bardzo dobre – ale to był jednorazowy epizod.

Schatz: W każdym razie nie poszedł on w Pańskie ślady. Co zrobił ze swoim życiem?

Marquard: Został lekarzem.

Schatz: Szanowny Profesorze, jest Pan obecnie emerytowany, więc nie pracuje Pan już na uniwersytecie.

Marquard: Tak, mam jeszcze możliwość, aby to robić, ale nie jest to już konieczność – taki jest obecny stan rzeczy. Zatem przechodzę z ery musieć do ery móc.

Schatz: Ale przecież nadal jest Pan aktywny jako pisarz i myśliciel, można by powiedzieć. Na zakończenie chciałbym zapytać: nad czym obecnie Pan pracuje lub, lepiej rzecz ujmując, o czym obecnie Pan rozmyśla?

Marquard: Moja filozofia przechodziła, można powiedzieć, od filozofii dziejów do filozofii skupionej na kwestii skończoności – zawsze w duchu sceptycyzmu. Jest to ruch, który w coraz większym stopniu prowadził do filozofii, która jednocześnie jest także literacka, czyli pisarska. Adekwatnie do tego, pracuję nad projektami, które łączą to, co filozoficzne, z tym, co pisarskie. Jednak teraz nie chciałbym zdradzić tytułu reklamowej broszury, nad którą aktualnie pracuję, ponieważ jestem przesądny.

Schatz: Będziemy czekać. Dziękuję bardzo, Panie Profesorze. Gościem programu Alpha-Forum był Profesor Odo Marquard z Gießen.

O. Marquard, mowa inauguracyjna dla Deutsche Akademie fur Sprache und Dichtung, 1995 (tłumaczenie z j. niemieckiego)

2024-02-29Książki

Odo Marquard został członkiem Niemieckiej Akademii Języka i Poezji w 1995 roku. Wówczas wygłosił mowę inauguracyjną.

„Panie Przewodniczący, Szanowne Panie i Panowie,

do odmłodzenia Niemieckiej Akademii Języka i Poezji, nadaję się – jako 67-latek – tylko wtedy, gdy nie liczy się moich już przeżytych lat życia, ale czas, który spędziłem na czuwaniu. Kto dużo śpi, jest młodszy niż ten, kto śpi mało; a ja jestem wielkim śpiochem.

Na to także, jak na wiele rzeczy u mnie, wpłynął mój filozoficzny nauczyciel, Joachim Ritter. Kiedy zostałem jego asystentem w Münster, skarżył się – on, który zawsze zasiadał przy biurku przed piątą rano – że ja wstawałem dopiero w południe. Powiedział mi: 'Kiedyś też byłem nocnym markiem tak jak ty; ale można to zmienić: zaczyna się od pójścia spać wcześnie; reszta sama się ułoży’. Od tamtej pory kładę się wcześnie spać i wstaję późno; czasami naprawdę nie jest łatwo wygospodarować sobie czas na codzienną popołudniową drzemkę.

Urodziłem się w 1928 roku w Słupsku na Pomorzu Zachodnim. Do szkoły chodziłem początkowo również na Pomorzu Zachodnim: w Kołobrzegu. W 1940 roku, mając 12 lat, trafiłem – wspominam to, aby o tym nie zapomnieć – do nazistowskiego internatu, szkoły im. Adolfa Hitlera, ostatecznie zostałem członkiem Luftwaffenhelfer oraz Volkssturmu; w sierpniu 1945 roku miałem 17 lat i czas spędzony jako jeniec wojenny był już za mną.

Opanowałem moje skłonności do architektury i malarstwa i zająłem się studiowaniem filozofii: w Münster u Joachima Rittera, w Freiburgu u Maxa Müllera, który został promotorem mojego doktoratu. W 1963 roku habilitowałem się w Münster i osiągnąłem tym samym moje życiowe marzenie: zostania adiunktem. Dwa lata później ten plan został zaprzepaszczony; nie byłem adiunktem, tylko profesorem filozofii w Gießen.

Moją filozofię nazywałem i nadal nazywam sceptycyzmem, a sceptycyzm to zrozumienie znaczenia podziału władzy aż do podziału również tych władz, którymi są przekonania. Paraliżuje ona pokusę poddania się jednej totalitarnej władzy. Dlatego mój sceptycyzm był odpowiedzią na doświadczenia do roku 1945.

Moje przekonanie – na co miałem właśnie dowód – było początkowo takie: 'ja’ mogę się mylić. Od 1968 roku rozszerzyłem je: także 'inni’ mogą się mylić, np. kiedy – uciekając od posiadania-sumienia do bycia-sumieniem – przekręcają prawidłowe 'nigdy więcej nazizmu’ w błędne 'nigdy więcej identyfikacji’.
Dlatego mój sceptycyzm stał się odmową konformizmu negacji, odmową 'fiat utopia, pereat mundus’, i w ten sposób stał się krokiem w kierunku łagodnych identyfikacji: z krótkością życia; z kompensacjami; z nowoczesnym światem; z Republiką Federalną; z burżuazją; z najbliższym środowiskiem w Gießen: dokładnie dziś – wraz z moją żoną – od trzydziestu lat mieszkam w Gießen, ostatnie dwa i pół roku jako emeryt, więc wreszcie jako rodzaj adiunkta.

Myślenie i pisanie nadal jest dla mnie trudne; ale nie byłyby wiele warte, gdyby było z nimi inaczej. Potrzebuję lekkości jako formy, aby ze sobą wytrzymać, aby myślenie przyciągnęło mnie do stołu i do pisania, i aby pokutować za to, że obciążam moich współbraci myśleniem i pisaniem.

Widocznie to nie przeszkadzało Niemieckiej Akademii Języka i Poezji: w 1984 roku mogłem jej podziękować za Nagrodę Sigmunda Freuda za prozę naukową, a dziś dziękuję jej za wybranie mnie na jej zwyczajnego członka, z czego jestem serdecznie zadowolony”.

O. Marquard, wywiad „Spiegel Kultur” (2003)

2024-02-29Książki

Wywiad O. Marquarda dla Spiegel Kultur, 23.02.2003 przeprowadzony przez Elke Schmitter i Mathiasa Schreibera.

[Źródło: https://www.spiegel.de/kultur/wir-brauchen-viele-goetter-a-f9272c2b-0002-0001-0000-000026448590?context=issue].

Z języka niemieckiego przeł. J. Walicki.

Wywiad pt.: „Potrzebujemy wielu bogów.”


SPIEGEL: Panie Profesorze Marquard, publikuje Pan swoje eseje pod tytułem „Przyszłość potrzebuje korzeni”. Czy oznacza to – z pełnym szacunkiem dla Pana wieku i mądrości – tyle co „Jestem jeszcze potrzebny, proszę o mnie nie zapominać”?

Marquard: Oczywiście, to się w tym zawiera. Ale nie jestem filozoficznym misjonarzem, nie mam planów zbawienia świata […].

SPIEGEL: Odstawiając na bok Pana osobę, dlaczego przyszłość potrzebuje korzeni?

Marquard: Ponieważ ludzkie życie jest zbyt krótkie dla zbyt wielu zmian. Zwyczajnie nie mamy czasu, aby wszystkie lub nawet większość rzeczy uregulować na nowo. Nasza śmierć zawsze przychodzi szybciej niż większość zmian. Dlatego wolność do nowego jest ograniczona, musimy przeważnie żyć tradycyjnie – pozostaje jednak szansa, aby ponownie zrozumieć nasze korzenie i dzięki temu stać się wobec nich duchowo wolnymi […].

SPIEGEL: Z krótkości życia można wyciągnąć zupełnie odmienny wniosek: Życie jest tak krótkie, że nie mamy czasu na przeszłość.

Marquard: Ale przeszłość, która nas kształtuje, zawsze już istnieje – rodzina, język, instytucje, religia, państwo, święta, narodziny, oczekiwanie na śmierć – nie możemy przed nią uciec. Gdziekolwiek zaczynamy, to nigdy nie jest początek. Przed każdym człowiekiem byli już inni ludzie, w ich zwyczajach – tradycjach – wszyscy, którzy się rodzą, muszą się do nich odwołać, mówiąc im tak czy nie. Nowe, które szukamy, potrzebuje Starego, w przeciwnym razie nie będziemy mogli go nawet rozpoznać. Bez Starego nie możemy znieść Nowego, zwłaszcza dziś, gdy żyjemy w świecie przyspieszających zmian.

SPIEGEL: Niektórzy ludzie zmieniają się codziennie.

Marquard: Ponieważ ulegają staremu mitowi nowoczesności, który zdaje się żądać szybkiej zmiany wszystkiego i wszystkich – na wzór postępu technicznego. Ale istnieje pewna trudność: rosnące tempo przestarzałości. Im szybciej Najnowsze staje się Starocią, tym szybciej przestarzała staje się sama przestarzałość, a tym samym coraz szybciej Stare może stać się znowu Najnowsze. Szybka zmiana tworzy deficyty w swojskości. Dzieci, dla których rzeczywistość jest niezmiernie nowa i obca, noszą ze sobą swoją niezawodną rezerwę znajomego – swoje pluszowe misie. Mój pluszowy lew, którego kiedyś kupiłem w Polsce, jest moim misiem. Pluszowymi misiami dorosłych są na przykład także ich klasyki. Przez rok z Goethem. Przez studia z Habermasem. Przez literaturę współczesną z Reich-Ranickim.

SPIEGEL: Odstawiając literaturę na bok – dlaczego nie jest Pan zwolennikiem pluszowego misia Habermasa?

Marquard: Powiedziałem już, że potrzebujemy pluszowych misiów. Więc także jego. Frankfurckiej Szkole, którą reprezentuje, zwłaszcza „Dialektyce oświecenia” Maxa Horkheimera i Theodora W. Adorno oraz „Minimach Moralia” Adorno, zawdzięczam między innymi to, że udało mi się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku zdystansować od wtedy potężnego Martina Heideggera, który nadal jako emeryt kontrolował audytorium niczym tytan myśli.

SPIEGEL: Czy nie wystarczył do tego udział Heideggera w nazistowskiej polityce lat trzydziestych, gdy pełnił funkcję rektora w Freiburgu na wzór Führera?

Marquard: To zbrodnicza aberracja nazistowska skłoniła mnie w pierwszej kolejności do studiowania filozofii. Chciałem wiedzieć, dokąd to wszystko zmierza, jak można intelektualnie tego uniknąć, co zrobić, aby coś takiego nie wydarzyło się ponownie. Ale jeśli chodzi o Heideggera, dla studenta filozofii tamtych lat sytuacja była dwuznaczna: ojciec odradzał studiowanie u niego, matka zaś twierdziła, że tylko u niego naprawdę można się czegoś nauczyć.

SPIEGEL: Z tej opersji wydostała Pana radykalna krytyka ze strony Szkoły Frankfurckiej, na przykład krytyka autorytarnego charakteru Niemców. Ale później odciął się Pan również od frankfurczyków…

Marquard: Tak, w końcu uznałem, że ciągłe mówienie o 'opresyjności teraźniejszości’ jest przesadzone. Uważam, że ludzie są zbyt kruchymi istotami, aby móc sobie pozwolić na całkowite negowanie rzeczywistego życia, na ciągły luksus dumania o kryzysie. Wobec tej filozoficznej czujności wobec 'nie’ i jej stale rosnącej tendencji do narzekania, trzymam się wyważonego spojrzenia na to, co w nowoczesnym świecie nie jest kryzysem, ćwiczenia się w byciu zadowolonym z faktu, że życie jest krótkie i kolorowe; oraz że podział na racjonalny postęp, dzisiaj nazywany globalizacją, z jednej strony, i wiele różnych tradycji, z drugiej strony, nie może zostać zakwestionowany, lecz musi być tolerowany. I to w taki sposób, aby jedno kompensowało drugie. Tak to już widział Joachim Ritter, mój nauczyciel.

SPIEGEL: Oprócz tych ogólnych uwag, jakie są Pana szczegółowe zastrzeżenia wobec Habermasa?

Marquard: Po prawicowym zakwestionowaniu mieszczańskości – jakie miało miejsce za czasów nazistów – w Niemczech po 1968 roku nastąpiło lewicowe zakwestionowanie mieszkańskości. Opowiadam się za odmową tego odmówienia mieszańskości. W przypadku Habermasa krytykuję historyczno-filozoficzny monoteizm, tezę o absolutnej jedynkowej historii emancypacji, o totalnej historii poprawy świata, oraz ideał dyskursu, który dopuszcza różnorodność historii i opinii jedynie jako konstelację początkową. Celem dyskursu jest konsensus, jako końcowy punkt, w którym panuje tylko jedna opinia, tworząc totalnie uświadomione 'my’. To niszczy […] różnorodność opinii, historii, języków, obyczajów, kuchni, które jednak wzbogacają nasze małe, krótkie życie poprzez inne życia. Tkwi w tym także autorytarny zakaz sprzeciwu, przeczące mitom wzmacnianie władzy wyłącznie za pomocą rozumu, które nie uwzględnia faktu, że ludzie opowiadają historie, zamiast dojść do porozumienia. Ten dyskurs to zemsta solipsyzmu za jego wypędzenie. Nie, filozofia musi popierać rozmowę na fundamentalnym poziomie i ponownie pozwolić na opowiadanie historii.

SPIEGEL: To mówi „transcendentalny beletrysta”, który woli „wadliwe rozwiązanie” – oba sformułowania pochodzą od Pana – od ścisłego i mocnego uzasadniania życia jako całości poprzez zasadę i po prostu odmawia podjęcia ostatecznej, podstawowej decyzji, która mogłaby mu przysporzyć kłopotów – na przykład politycznych. Habermas nazwał kiedyś Pana myślenie 'filozofią beze mnie’.

Marquard: I odpowiedziałem mu, że to po prostu 'filozofia bez niego’. Nie, mówię jako sceptyk, który nieufnie podchodzi do każdego absolutnego tekstu, jedynego możliwego czytania świętej księgi – to była pierwsza nauka, jaką wyciągnąłem po 1945 roku z jedynkowej historii nazistów, podstawowa postawa przerażenia i rozczarowania – i który zamiast jednej regulowanej przez rozum wolności woli wiele wolności różnych interpretacji i wielu historii. Sceptyk rozmawia ze wszystkimi, etyk dyskursu ostatecznie tylko z równo myślącymi.

Moja główna teza, która sprzeciwia się także systemowej filozofii idealizmu niemieckiego, takiej jak Fichte, brzmi: Nie możemy czekać z życiem, dopóki nie otrzymamy pryncypialnego pozwolenia na jego rozpoczęcie i przeżywanie – bo śmierć jest szybsza. Za wcześnie umieramy na totalne usprawiedliwienia i zmiany, na absolutne skoki sprawcy, który autonomicznie dominuje w historii, czy to rewolucyjnej, czy reakcyjnej.

Proszę nie sądzić, że to przyzwolenie na niekompletność było dla mnie wygodne. Zwłaszcza po 1968 roku, w NRD tym bardziej, ale także na Zachodzie kraju, istniało upodobanie do marksizmu, na które również byłem podatny. Był to czas, gdy rewolucyjne marzenie o raju na ziemi było dominującym dyskursem nawet wśród filozofów, marzenie, które, jak pokazała historia, ostatecznie doprowadziło do ziemskiej tożsamości nieba i piekła.

SPIEGEL: Czy jest Pan konserwatywnym nudziarzem?

Marquard: Pojęcie nudziarza także wymaga przemyślenia. Mówię: Nie każda zmiana jest z zasady dobra. Ciężar dowodu nie spoczywa na istniejącym i przekazywanym, lecz na osobie dokonującej zmian. W tym sensie jestem konserwatystą. Jestem przeciwny ogólnemu oskarżeniu, że wszystko, co przekazywane, jest niemądre i dlatego musi być zmieniane. Jestem przeciwny ciągłemu rozbudzaniu potrzeby nadzwyczajności, co jest niemiecką przypadłością wynikającą z tego, że Niemcy długo musieli rezygnować z narodowej tożsamości i kompensować rzeczywiste zmiany poprzez absolutną filozofię. Rozczarowania z tego wynikające stale podsycają pragnienie niezwykłości. W przeciwieństwie do tego, ja odciążam samego siebie, najpierw zakładając rozsądność tego, co odziedziczone, do czasu udowodnienia przeciwnej tezy.

SPIEGEL: Czy to nie jest filozofia na dobre czasy – odpowiednia co najwyżej dla okresu tak względnego dobrobytu, jak obecne? Czy dzięki Pana filozofii kiedykolwiek wybuchłaby Rewolucja Francuska? Gdzie pozostaje sceptyk w skrajnie nieludzkich momentach dziejów?

Marquard: Sceptyk zakłada, że jego filozofia jest jedną z wielu. Nie twierdzi, że reprezentuje uniwersalną zasadę, która uratuje świat. Nie wykluczam, że inni są w pewnych dziedzinach lepsi niż ja, na przykład odważniejsi w zakresie zmian. Zawsze sprzeciwiłbym się niesprawiedliwościom, ale bez poszukiwania nowej zasady. Moje stanowisko w obronie mieszańskości oczywiście zakłada istnienie państwa obywatelskiego, które bez Rewolucji Francuskiej nie byłoby tym, czym jest. W ramach tego liberalnego państwa opowiadam się za równowagą między odnową a losem, przyspieszeniem a powolnością, globalizacją a tradycją. W ten sposób stawiałbym opór totalnej globalizacji i modernizacji.

SPIEGEL: Ktoś, kto twierdzi, że nie ma nic absolutnego, zawsze może przedstawić tylko coś tymczasowego. Dotyczy to także postawy sceptycyzmu.

Marquard: Tak, sceptycyzm to decyzja o prowizorycznym myśleniu. Jeśli doświadczenie nauczy czegoś innego, niech tak będzie. Ale do tego czasu…

SPIEGEL: … idźmy do kawiarni.

Marquard: To też nie byłoby złe. Ze względu na krótkość życia.

SPIEGEL: Czy sceptyk zostanie w kawiarni, gdy grozi wojna z Irakiem?

Marquard: Joachim Ritter przez pewien czas wykładał w Turcji. Powiedział, że sama modernizacja w stylu Atatürka nie wystarczy. Chodzi o równowagę między zachowaniem tradycji islamskich a modernizacją. To również dotyczy Iraku. Jednak nie zgadzam się z początkowym stanowiskiem naszego rządu – w żadnym wypadku wojna, nawet jeśli Organizacja Narodów Zjednoczonych ją zatwierdzi. To z góry wykluczające stanowisko, wyrażone jesienią, to natychmiastowe 'nie’, typowe dla pokolenia lat 60., które nie musiało mieć sumienia, ponieważ samo było sumieniem. Rozwiązanie teoretycznie pokojowe, wykluczające wojnę od samego początku i zawsze dążące do rozstrzygnięć wyłącznie politycznych, nie jest możliwe do utrzymania, gdy rzeczywiste zagrożenie wymaga samoobrony.

SPIEGEL: Jednak ta decyzja odciąża nas i chroni świat – powinna się Panu przecież podobać.

Marquard: I tak, i nie, ponieważ w tej błyskawicznej decyzji zabrakło poważnej rozmowy z tymi, którzy myślą inaczej. Nasz rząd od samego początku powinien był konsultować się z innymi Europejczykami i ONZ. A jeśli chodzi o większościową decyzję Rady Bezpieczeństwa, powinien postępować zupełnie pragmatycznie.

SPIEGEL: Gdzie w Pana równowadze między tradycją a nowoczesnością znajduje się religia?

Marquard: Stare pytanie: Jeśli Bóg istnieje, skąd bierze się zło? Jeszcze nie udzielono na nie odpowiedzi. Moja żona jest córką protestanckiego pastora. Ja jestem w połowie przechylony w stronę pogaństwa. Biorąc pod uwagę historię jej życia, po tak długim małżeństwie, logiczne jest, że chętnie chodzę z nią do kościoła w niedziele. Pomimo lub dzięki stale postępującemu Oświeceniu religia trwa i ma swoje prawo…

SPIEGEL: …jako jedna z wielu historii. Nazwał Pan siebie politeistą, czci Pan wielu bogów.

Marquard: Być może chrześcijańska religia jest w gruncie rzeczy politeistyczna. Proszę pomyśleć o Trójcy Świętej albo o wielości wyznań. Potrzebujemy wielu bogów, wielu mitów – historii, które sprzeciwiają się uniformizacji. Dlatego potrzebujemy kościołów, ale także dobrych powieści, muzeów, bibliotek. I filozofii.

SPIEGEL: Kiedyś zdefiniował Pan człowieka jako 'głównie do niczego’. Czy to pesymistyczne spojrzenie?

Marquard: Nie, to zachęta do szczęścia w ograniczeniach, ulga w obliczu wiecznego wysiłku, którym jest konieczność zaakceptowania siebie jako istoty skończonej wobec Absolutu, Całości i Ostateczności – do tego nie jesteśmy zdolni. Nie powinniśmy zawsze potępiać niedoskonałości, ale uważać ją za akceptowalną – tak długo, jak żyjemy.

SPIEGEL: Czy jest Pan największym lekkoduchem w niemieckiej filozofii?

Marquard: Z pewnością można tak powiedzieć. Ale trzeba też dodać, że ten lekkoduch był kiedyś ekspertem w dziedzinie filozofii systematycznej i został wybrany na prezesa Ogólnego Towarzystwa Filozoficznego […].

SPIEGEL: Gdyby Pan wiedział, że ma tylko jeden dzień życia, co by pan robił tego ostatniego dnia?

Marquard: Spałbym. Gdybym wiedział, że to ostatni dzień, prawdopodobnie by mi się to nie udało. Ale po prostu bardzo lubię spać.

SPIEGEL: Panie Profesorze Marquard, dziękujemy za tę rozmowę.